Munch.

Zebralam jednak sily i poszlismy. Uffff. Zastanawia mnie kto mniej sie zmienil - Munch czy ja? On dalej bez talentu, ktory przekonalby estetyka, wciaz zmuszajacy fale przechodniow do ugiecia karku i przybrania min pelnych zrozumienia. Mi sie tam Munch nie podoba nadal. I wciaz wywoluje u mnie dwie reakcje: niemozliwa irytacje i nieprawdopodnobnego dola. Nie wiem zreszta czy tak to sie zwie; cos na ksztalt frustracji tez sie pojawia, i ciezar jakis i zawiesina. I pytanie: na co ja tu przyszlam?! Na co mi palec jakiegos trolla wypominajacego mi bezczelnie moje slabosci?! Zeby chociaz to ladnie robil! Przeciez swiat nie jest taki brzydki. Uff, jak tam ciezko bylo. Nie znosze go.
W wizycie w Muzeum Muncha jest jednak cos specjalnego. Z pragnieniem powietrza opuszcza czlowiek mury i ze zdziwieniem odkrywa, ze powietrza nie ma! Wystawa wcale sie nie skonczyla. Munch dalej trwa. I jesli o to Edkowi (przepraszam jesli bluznie) chodzilo, gratuluje, jesli zaplanowal to w ten sposob to jest geniuszem. Skutecznie odbiera czlowiekowi ochote na cokolwiek. A mi pomogl zdobyc kolejny argument dlaczego chce opuscic Norwegie. Te rozmazujace sie ksztalty...
P.S. Z rozbawieniem przeczytalam wiec dzis o nadchodzacej serii pt. Life Force. Vitalism as an artistic impulse 1900-1930. Do trzech razy sztuka?
<< Home